Pocztówka z Rosji

Piatigorsk

No czy nie wygląda jak Norwegia?
Kiedyś na imprezie zażartowałam, że najlepszym miejscem do życia dla mnie byłby kraj, który wygląda jak Norwegia, ale w którym mówią po rosyjsku. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Kaukazie. Dokładnie rok później na własne oczy zobaczyłam, że takie miejsce naprawdę istnieje. Przekonałam się, że większość stereotypów na temat Rosji nie ma potwierdzenia w rzeczywistości, że Rosjanie to tolerancyjni, otwarci i ciekawi świata ludzie. Oczywiście pod wieloma względami nieidealni: inwestujący w siebie, swoje domy i samochody, ale nie w otoczenie (podobno, kiedy budowali obiekty na zimowe igrzyska olimpijskie ładne były tylko dachy - które widział lecący helikopterem na inspekcję Putin). Nie zawsze mili, czasem nachalni i trochę przerażający ze swoją wolnością, ale tylko w określonych ramach - możesz być kim chcesz o ile będziesz Rosjaninem. Jak ktoś, kogo lepiej mieć za przyjaciela niż za wroga, ale jednak z niepokojem oglądasz się, czy twój przyjaciel nie chce ci właśnie z uśmiechem na twarzy wbić noża w plecy.

Nie gloryfikuję Rosjan. Nie uważam, że są najwspanialsi na świecie. Wciąż daleko im do Europy i nawet ja, przeciwniczka Unii Europejskiej dostrzegłam jej niewątpliwe zalety po wizycie na wschodzie. Są jak zwierzęta, oswojone, ale jednak wciąż dzikie. Ale właśnie ta dzikość i nieokrzesanie są w naszym wschodnim sąsiedzie najpiękniejsze. Wychodzę z domu i mam przed oczami Europę. Chcę zobaczyć coś innego. Na przykład bar "U Vołodii", w którym serwują szaszłyki. Plastikowe ściany i taki dach, po prostu buda, toaleta otwarta na oścież, nie odważyłam się skorzystać. Można przynieść własny alkohol, posłuchać Gruzina smętnie zawodzącego radziecką pieśń, czytając tekst z ekranu komputera stojącego przed nim: Letnaja pogoda... "Egzotyczne, prawda?" - a ja po pierwszym szoku zaczynam powoli się przyzwyczajać, łamię się z innymi chlebem, zapijam antonówką przywiezioną z polski. Polska wódka z polskich jabłek, 2 tysiące kilometrów od domu, w dźwiękach deszczu i rosyjskich pieśni. Nigdy nie będzie takich szaszłyków, takiego łamania się chlebem... Prawdziwego dzielenia się, chleb jest wielkości talerza, okrągły. Jeden dla wszystkich, każdy rwie po kawałku. Ten gest mnie wzrusza, nie ma w nim sanepidowskiej sterylności, jest człowieczeństwo. Wódka powoli rozgrzewa nasze ciała i umysły w ten zimny wieczór, nagle temat schodzi na politykę. Dyskusja staje się coraz bardziej zawzięta, jak to Rosjanie nie są odpowiedzialni za wojnę na Ukrainie? A za Katyń?! - z pewnymi obawami wyciągam argument ostateczny. Burzy się we mnie polska krew. Żadna historia nie jest wyłącznie czarno-biała: my dobrzy, oni źli. Ciężko przyjmuję pewne argumenty, ale w końcu muszę przyznać, że i druga strona ma trochę racji. Choć trochę jest z Rosjanami tak, jak w klasycznym żarcie o dresiarzu: zabiliśmy to zabiliśmy, na chuj drążyć temat? I przy okazji dowiaduję się, że siedzący z nami Andriej jednak zna angielski. -Martwiłem się o was - mówi. -Myślałem, że się pozabijacie. Ot, słowiańskie dusze, w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie bardzo podobni. Kiedy meldujemy się w pięciogwiazdkowym hotelu Vika wyciąga z torebki chleb, kiełbasę i ser, a A. na koniec zwija przybory kosmetyczne i "tapeczki" dla Viki, "bo i tak wyrzucą". Śmieję się i słyszę: Polacy by pewnie czegoś takiego nie zrobili, co? Nawet nie wiesz, jak bardzo to polskie, mój słowiański bracie.

-Musimy chwilę zaczekać - mówi A. -Moja mama pojechała po zakupy z sąsiadem, który ma samochód. Auto jest strasznie stare i na dodatek kierowca jeździ jak szalony, bardzo szybko, bo próbuje zaimponować dziewczynom. Więc wyobrażam sobie jakiegoś młodziaka w starej Ładzie (których na ulicach jest mnóstwo; wiele z nich jest stuningowana - obniżone podwozia niemal szorują po ulicach), z głośną muzyką w środku, od której trzęsie się całe auto i z otwartą szybą, z której wystaje łokieć. Tymczasem kiedy jest już po wszystkim i wychodzimy, mijam na korytarzu starszego pana, o niezbyt eleganckim wyglądzie. Na podwórku stoi straszliwie zdezelowany samochód. Łączę wątki... -Czekaj, czy to ten sąsiad, który jeździ tak szybko, żeby zaimponować kobietom? -Tak, a co? Młodość to najwidoczniej stan ducha. Wiele rzeczy mnie w Rosji zadziwia...

Orgazm, banan i kawałek Andrieja.
Na przykład taka restauracja w hotelu Intourist. Dostaję drinka o tajemniczej nazwie: orgazm. Drink jest diabelnie mocny, jakby wlali wszystkie możliwe alkohole i zabarwili likierem. Na zagryzkę banan, do połowy obrany ze skórki, pokrojony, w każdą cząstkę wbita plastikowa, kolorowa wykałaczka. Muzyka na żywo, kolesie grający na gitarze i keybordzie. Nawet nie rozumiejąc słów wiem, że śpiewają melancholijne pieśni o miłości. Kanapa rozjeżdża się na boki, kelnerka w słusznym wieku, ze śladami dawnej urody na twarzy zagaduje czy aby na pewno nam nic nie potrzeba i jak mi smakuje. -Haraszo - standardowa odpowiedź obok "Niet, spasiba" albo "Da". Boję się powiedzieć więcej od kiedy na przejściu granicznym wkopałam się z doskonałą znajomością jednego słowa: zdrastwujcie. -Powtórz? Wymawiasz to jak prawdziwa Rosjanka, w ogóle bez akcentu! - A. jest zdumiony. A ja za każdym razem wymawiając to powitanie boję się, że ludzie uznają, że doskonale znam rosyjski. -I don't understand. Ja nie ponimaju! Denerwuję się, bo celnik wciąż mnie zagaduje, a z powodu opóźnienia samolotu boję się, że nie zdążę na kolejny. -Ty nie ponimajesz pa russki? A kak to skazać pa polski? -Skąd jesteś. -Kak? Ty slyszisz? - zwraca się rozbawiony do swojej koleżanki. W końcu przybija pieczątkę i z uśmiechem oddaje mi paszport. Chyba poprawiłam mu humor do końca dnia.

-Justina... What is your imagination? - pyta mnie następnego dnia Andriej w ormiańskiej restauracji.
-Impression?
-Yes, yes... impression - mówi powoli wychylając kolejny kieliszek wódki. -About this place... Russia... People. We are not wild... we are not animals!
Ja tymczasem próbuję przełknąć hasz - tradycyjną ormiańską zupę na kaca, którą gotuje się przez całą noc. Smakuje jak rosół wołowy bez żadnych przypraw. Dosypuję soli, ale nadal wszystko jest bez smaku, po prostu tłuszcz pływający w wodzie. -Haraszo... - mruczę w zupę, odsuwając od siebie wódkę, którą wciąż dolewa mi Andriej. Hasz jest jedyną potrawą, która mi nie smakowała. Pytam o coś typowo regionalnego, kaukaskiego. -Nie mamy typowo kaukaskiej kuchni. Ormiańska, turecka, gruzińska... A mnie każda smakuje. Szaszłyki bajka! Rosyjska zupa solianka chociaż nie przepadam za zupami - smakuje jak połączenie polskiej ogórkowej z pomidorową, z dorzuconą do tego posiekaną kiełbasą. Pielmeni, czyli coś w rodzaju polskich uszek, czy osetinskie pierogi, większe i z samego ciasta, mięso podawane jest osobno. Płaski chleb lawasz wyglądający jak placek do tortilli, ale z dodatkami, jemy go na rynku, schowani pod plastikowym daszkiem. Rynek to w ogóle osobna historia, na rynku można kupić wszystko. Od ubrań, bielizny, po jedzenie takie jak mięso (na przykład nutrii!), ryby, słodycze, owoce i warzywa, nawet okna, krany, czy inne elementy potrzebne do remontu domu. Wszystko leży po prostu na ladach, albo wisi na żerdziach pod dachem. -Dziewuszka! - krzyczą za mną z każdej strony reklamując swój towar. Kiedy zatrzymujemy się przy jednym stoisku niemożliwe jest odejście z pustymi rękami. -A spróbujcie tego... a może taki smak? I w końcu zamiast odrobiny na spróbowanie mam całą siatkę różnego rodzaju pastyli, czyli czegoś w rodzaju wielkiego, płaskiego żelka zrobionego z owoców (albo wysuszonej marmolady, jak skwitowali znajomi w Polsce). Przy okazji jestem najedzona, bo zachwalając kolejne smaki sprzedawczyni daje nam po kawałku do spróbowania. Ostatecznie po dwóch tygodniach wracam cięższa o dwa kilogramy...

Nad Piatigorskiem królują Maszuk i Besztau. W pogodny dzień na horyzoncie widać wiecznie ośnieżony szczyt Elbrusu. Spoglądający na  miasto orzeł walczący z wężem wiąże się z tutejszą legendą - podobno majestatyczny ptak został ukąszony. Miał jednak szczęście, że wpadł do źródła, którego woda okazała się zbawienna. Ludzie wierzą w uzdrowicielską moc tutejszej wody, niedaleko znajduje się sanatorium. -Spróbuj - A. podaje mi kubek z "cudowną" wodą. -Smakuje jak woda z Bałtyku... - krzywię się. -Tylko gazowana. Po mieście kursują tramwaje, w których bilety sprzedaje pani konduktor, a motorniczy z mikrofonem oznajmia, że "dwier zakriwajetsa" a następna "astanowka" to... -Powiedz "sledujuszczaja". -Co? Nigdy w życiu! Pamiętam jaki problem początkowo sprawiało mi "zdrastwujcie", dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że Rosjanie "zjadają" głoski podczas szybkiej wymowy i długi wyraz brzmi w ich ustach o połowę krócej. Jednego dnia nie czuję się najlepiej, wciąż pada, na dodatek dość szybko zmienia się klimat i wysokość nad poziomem morza. -A co, jeśli tu umrę? - wdrapuję się na szczyt góry Maszuk., nogi mam jak z waty. -Lermontow tu zginął, więc to wcale nie takie złe miejsce na umieranie! Ot, pocieszenie. No więc żegnam się z Piatigorskiem, czeka mnie 14-godzinna podróż do Soczi.

Soczi

A do Soczi jadę tak...
Soczi to jedyne miasto w Rosji o klimacie subtropikalnym, dlatego urządzono tu zimowe igrzyska olimpijskie. Temperatura morza powyżej 20 stopni, na ulicach rosną palmy... Choć oczywiście i tutaj dopadł nas deszcz. Zaraz obok palm największym szokiem były dla mnie koszulki z Putinem. Dosłownie wszędzie. Putin kosmonauta, Putin na koniu, w wojskowym mundurze, Putin uśmiechnięty, Putin groźny... -Putin nie tylko obiecuje, on daje ludziom to, czego oczekują. Dlatego go lubią - tłumaczy A. -Chcesz t-shirt z Putinem "Nas nie dogoniat"? Śmieję się, że w Polsce by mnie zabili za taką koszulkę. I chociaż można je kupić w niemal każdym sklepie spotykam tylko jedną osobę przechadzającą się w takim stroju. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do nietypowych koszulek i do tego, że w Rosji w najlepsze trwa... Oktoberfest. Piję (nienajlepsze niestety - jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłam po powrocie było wypicie butelki Tatry) rosyjskie piwo. Po restauracji przechadza się kot, który wszedł przez otwarte okno, nikt nie zwraca na niego uwagi - najwidoczniej to element tutejszej codzienności. W telewizji leci mecz, gra rosyjska drużyna; z kim - nie pamiętam. Zagryzamy piwo sucharami z ciemnego chleba, o lekko słodkim, owocowym smaku. W ciemnościach szumi Morze Czarne, w którym kąpałam się szczęśliwa jak dziecko kilka godzin wcześniej. Choć piękna, piaszczysta plaża w rzeczywistości okazała się kupą kamieni... Soczi jest jednak piękne w dzień i w nocy. Kiedy przechadzamy się po powoli zasypiającym mieście trafiamy na pokaz fajerwerków. -To dla mnie - śmieję się. -W nagrodę za ten nieustający deszcz wreszcie coś miłego. A przecież nawet pomimo deszczu jest miło. Pomimo choroby, gorączki i wymiotów nadal jestem szczęśliwa.

W Soczi po raz pierwszy zaskakują mnie... łóżka. W pierwszym momencie wydaje mi się, że jego długość to tylko złudzenie. Kładę się. Dziwnie. Wrażenie potęguje się, kiedy widzę łóżko w hotelu w Krasnej Polanie. Dziwnie krótkie. Dopiero w Moskwie, w bardziej "europejskim" hotelu (nastawionym głównie na turystów z zagranicy) łóżko wyglądało normalnie. Już wcześniej miałam wrażenie, że ludzie w Rosji są niżsi, sporo znam ludzi w Polsce mających po "metr osiemdziesiąt", a tutaj sporadycznie spotykałam kogoś wyższego ode mnie. Nawet dziewczyny w bardzo wysokich szpilkach na nogach były co najwyżej mojego wzrostu. Kiedy wróciłam do Polski dziwnie się czułam pośród tłumu dość wysokich ludzi. Zaskoczyły mnie mnie również bezpańskie koty i psy - których na ulicach rosyjskich miast jest dosyć sporo. Jeśli chodzi o koty to nawet zwykłe dachowce miały piękną, długą sierść i puszyste ogony, niezależnie od klimatu - czy w górach Kaukazu, czy w subtropikalnym klimacie Soczi.

O ile Soczi tętni życiem o każdej porze dnia, o tyle Krasnaja Polana, oddalona o 40 km wyglądała jak miasto-widmo. Wrażenie potęgowały dość nisko wiszące chmury i mgła. Do tego kilka (albo nawet kilkanaście) ogromnych hoteli wypełnionych zaledwie garstką gości. Nasz położony był w górach, prawie kilometr nad poziomem morza. Z góry na dół bardzo szybko można było się przemieścić darmową kolejką linową. Widok wyłaniających się powoli z mgły budynków położonych niżej i znikających szczytów gór był niesamowity, choć trochę przerażający - tak mógłby wyglądać świat po apokalipsie. Oczywiście nie obyło się bez deszczu (przez dwa tygodnie miałam jakieś trzy słoneczne dni), szaszłyków (w restauracji przypominającej bar mleczny) i niestety choroby - gwałtowna zmiana wysokości i klimatu wywołała gorączkę i wymioty (rzyganie w pięciogwiazdkowym hotelu jest tak samo nieprzyjemne jak w każdym innym miejscu...). Co do hoteli - w Rosji po raz pierwszy dowiedziałam się o istnieniu obiektów siedmiogwiazdkowych. Mają rozmach, skurwysyny... - pomyślałam, zresztą nie po raz pierwszy (wcześniej to samo przyszło mi na myśl, kiedy zobaczyłam kino 7D). Wielokrotnie podczas wyjazdu miałam wrażenie, że Rosjanie wciąż mają cechę, która u większości Polaków zanika - pomysłowość. I brak jakichkolwiek ograniczeń w jej realizacji. Niektóre rzeczy mnie szokowały, było jednak wiele rozwiązań bardzo prostych i pomysłowych - jak na przykład klasyczne plackarty, czyli wagony trzeciej klasy, w których znajdują się miejsca do leżenia. Odpowiednie ułożenie łóżka - i oto przeradzało się ono w dwa fotele i stolik. Dwa ruchy - i już można się położyć. Pod łóżkiem schowek, tak więc śpiąc nie musimy obawiać się o rzeczy osobiste. Albo żółte, duże kropki na wszystkich drzwiach wejściowych - z myślą o niedowidzących, ale ile razy mnie zdarzyło się szarpać za klamkę zamkniętych drzwi, kiedy wejście było obok. Sprytne!

Miejscem-widmem był również położony gdzieś w połowie drogi między Soczi a Krasną Polaną SkyPark. Niedokończone budynki, parki linowe czy parkingi położone w słabo zaludnionych górach wyglądały nieco upiornie. Później doczytałam, że park wciąż jest w fazie realizacji i pozostałe elementy zostaną uruchomione po przejściu niezbędnych testów. Niemniej można w SkyParku przejść się najdłuższym mostem linowym na świecie (ja! Ja dałam się na to namówić! Nienawidzę podróży samolotem głównie z tego względu, że przeraża mnie pusta przestrzeń, którą mam pod stopami; wszelkie środki transportu poruszające się po drodze wydają mi się bardziej stabilne) albo skoczyć na bungee (czego bym nie zrobiła nawet, jeśli by mi zapłacili). Szczęśliwa zakończyłam swoją podróż na krańcu mostu, niestety trzeba było przejść tę samą drogę, żeby wrócić.
-I co, lepiej, niż w Norwegii? - pyta mnie A. -W Norwegii by czegoś takiego nie otworzyli!
-A to czemu? - pytam.
-Bo wszyscy popełniali by tam samobójstwa. Co za problem skoczyć z takiego mostu i się zabić...
-A tutaj nie? - dopytuję nieprzekonana.
-Nie, bo jeżeli masz 700 rubli, które możesz wydać tylko po to, żeby tu wejść to wszystko z tobą w porządku...
Ze mną również wszystko w porządku, dlatego już nigdy więcej nie dam się na to namówić.

Nie mam również pojęcia jak dałam się przekonać do lotu samolotem (nienawidzę latania) oraz do taksówki, która miała zawieźć nas na lotnisko w Mineralnych Wodach. O ile w Polsce taksówki to zazwyczaj stosunkowo nowe i duże samochody lub klasyczne mercedesy, o tyle w Rosji taksówką może być każdy samochód. Nawet 20-letnia Łada. Chcemy wpakować moją wielką walizkę do bagażnika. Kierowca na w pół wychylony z samochodu spogląda to na walizkę, to na obklejony taśmą klejącą (!) tył samochodu. -Nie, nie, to się zmieści na tylne siedzenie... No nic, przynajmniej będę miała blisko siebie swoją wódeczkę (pierwsze, co zrobiłam po przylocie do Rosji to sprawdziłam, czy wódka, którą wiozłam jest cała). Mówiłam coś o pojazdach poruszających się po drodze? Taksówka była gorsza od lotu - bo nie była samolotem, a latała. Żeby nie patrzeć na licznik prędkości oglądałam widoki za oknem - może będą to ostatnie rzeczy, jakie zobaczę... Kiedy nagle kierowca jak i pasażer na przednim siedzeniu zapięli pasy (a zapinanie pasów jest w Rosji obowiązkowe tylko teoretycznie - w praktyce policja szczególnie się tym nie przejmuje) również złapałam za pas. Oczywiście nie działał. Samochód trząsł się niemiłosiernie, ale na szczęście nie rozleciał się tuż przed lotniskiem. A na lotnisku również ciekawostka - pasażerowie nie mogą przechodzić po płycie lotniska do samolotu i jeśli nie ma specjalnego rękawa z budynku wprost na pokład, oczekujących zabiera autobus, nawet, jeśli samolot znajduje się 10 metrów od wyjścia. W ten sposób, autobusem i samolotem doleciałam do celu - Moskwy (a razem z nami para celebrytów w towarzystwie dwóch ochroniarzy - niestety nie mieliśmy pojęcia kto to był).

Moskwa

Wizyta w Moskwie była moim marzeniem. Nie wiem właściwie jak ją sobie wyobrażałam, ale... Stolica Rosji na zdjęciach jest bardzo kolorowa. W rzeczywistości jak każda metropolia składa się głównie z betonu. Nowoczesne budownictwo miało jednak swój niebanalny urok, zwłaszcza w połączeniu z archaicznym, socrealistycznym stylem. Interesujący widok - kiedy długa ulica z jednej strony kończy się nowoczesnymi wieżowcami ze szkła i stali, a po drugiej kopią Pałacu Kultury i Nauki. Piękny, choć nieco demoniczny w deszczu i nocą był Uniwersytet Moskiewski. Socrealistyczne wieżowce w deszczowej i szarej pogodzie ogólnie budziły grozę. -Wygląda jak ministerstwo zła - skonstatował A. po dłuższej chwili, kiedy przyglądaliśmy się jednemu z tych budynków. Nawet rosyjskie żarty miały niepokojący wydźwięk. -Widzisz ten budynek? Lewa i prawa strona się od siebie różnią, bo podobno kiedy przedstawili Stalinowi dwa projekty on zatwierdził oba, no więc bali się pójść do niego i spytać, który mu się bardziej podoba. Więc jedną stronę budynku zrobili według jednego projektu, drugą - według drugiego. A ja myślę, że to prawie jak z żartem o moskiewskim metrze - jedna z jego linii biegnie po okręgu, ponieważ Stalin postawił kubek z herbatą na projekcie moskiewskiego metra i kiedy go zdjął został okrągły ślad. (Nauka rosyjskiego w praktyce. -Kartoszka to ziemniak, tak? A kartoczka to karta? Bo czasem mnie Rosjanie pytają, czy mogą zapłacić kartoczką. -Jak są z Białorusi to może płacą ziemniakami. Proszę, oto wiadro ziemniaków zatwierdzone przez Łukaszenkę).

Moskiewskie metro to osobny temat. Pamiętam jak mnie w dzieciństwie fascynowały ruchome schody, najlepiej pamiętam te z dworca głównego w Gdańsku, wydawały mi się wtedy takie długie. Kiedy zobaczyłam te w Moskwie prowadzące do metra - znów poczułam się jak dziecko. Oprócz bogato zdobionych stacji zafascynowały mnie: porządek, szybkość i pomysłowość. Porządek - bo na schodach ludzie naprawdę stali tylko po prawej stronie, zostawiając lewą stronę schodów wolną dla tych, którzy się spieszą, a nawet w godzinach szczytu tłumy przewalające się przez stację nie tratowały się wzajemnie (chyba ani razu nikt mnie nie potrącił!). Szybkość - bo nawet jeśli pociąg przejechał nam przed nosem natychmiast podjeżdżał drugi (najkrótszy odstęp pomiędzy odjazdami to 1,5 minuty), a przejazd pomiędzy stacjami był błyskawiczny. Pomysłowość - tu akurat o mało nie skończyło się nieprzyjemnością. Bramki metra otwierały się po przyłożeniu karty - zapalało się zielone światełko i można było bez wysiłku przesunąć metalowy pręt. Czasem bramka wyglądała jednak jak niczym niezabezpieczona, więc po prostu wybrałam pierwszą lepszą, kiedy A. złapał mnie za ramię... -Prąd by się poraził! Dopiero jak się zapali zielone światło to można przejść. Archaiczne rozwiązanie. A ja zrobiłam wielkie oczy i z niepokojem przechodziłam przez tego typu bramki - a nuż skoro to stare rozwiązanie to coś nie zadziała i mnie ten prąd jednak porazi?

Metro to najlepszy środek komunikacji w tej wielkiej metropolii. W godzinach szczytu przeciskaliśmy się przez stojące na ulicy samochody i autobusy. Stojące, co warto podkreślić - we wszystkich możliwych konfiguracjach: wzdłuż, w poprzek, niemal jeden na drugim. Kierowcy rosyjscy dość swobodnie podchodzą do przepisów ruchu drogowego (kierowcy autobusów również - w Soczi autobusy zatrzymywały się poza przystankami, tam, gdzie akurat ludzie chcieli wysiąść, a w Moskwie kierowca po prostu zostawił autobus na przystanku i wyszedł). I trąbią jak szaleni! W Polsce klaksonu używa się w wyjątkowych sytuacjach, dlatego początkowo podskakiwałam za każdym razem, kiedy słyszałam ten dźwięk. Pomiędzy samochodami przeciskali się ludzie na hulajnogach (!) i rolkach. Mnóstwo ludzi poruszało się po mieście właśnie w ten sposób. Nie były to małe zabawki, ale pełnoprawne środki poruszania się, muszę przyznać, że dość szybkie i wygodne. Łatwiej zapakować do autobusu/tramwaju/metra hulajnogę niż rower. Jeśli chodzi o komunikację miejską zafascynowały mnie również autobusy. Wsiąść można tylko przednimi drzwiami, po skasowaniu biletu - wówczas można otworzyć bramkę (taką, jak standardowo w metrze) i przejść dalej. Oczywiście cała akcja musi odbywać się płynnie, w związku z czym już na przystanku autobusowym Rosjanie ustawiali się w kolejce. Pik, pik, pik... nie trwało to dłużej niż standardowe polskie pchanie się na chama. Kiedy wróciłam do Polski na dworcu w Warszawie przeżyłam szok, kiedy ludzie o mało nie stratowali się próbując wejść do Polskiego Busa. A przecież to nie PKP i nie sprzedają więcej biletów niż mają miejsc. Dopiero po dość agresywnej reakcji pracowników ludzie ustąpili miejsca kobietom z dziećmi. A to Rosjan postrzegamy jako dziki i barbarzyński naród. Więc czy lubić Rosję to źle?

Na przykład Żenia, Ukrainiec, którego poznałam w Moskwie pijąc litewskie piwo w amerykańskiej knajpie przypomniał banał, o którym większość ludzi zapomina: co innego lubić Rosjan i Rosję, a co innego rosyjski rząd. Miłość do kultury, literatury, przyjazne nastawienie do ludzi nie oznacza poparcia dla Putina. (Żenia wiedząc, że jestem z Polski przywitał mnie słowami: "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie", a podczas rozmowy o Polsce rzucił po polsku: "No przecież Lwów to polskie miasto!"). A tymczasem za każdym razem, kiedy mówię: "Lubię Rosję" czuję się jakbym opowiadała o jakiejś odrażającej chorobie albo dokonywała coming out-u. Tylko dlaczego akurat Rosja postrzegana jest w aż tak negatywnym świetle? Obarczamy Putina winą za wojnę na Ukrainie, ale dajemy pokojową nagrodę Nobla Obamie za wojnę w Iraku. Przy każdej dyskusji o Rosji wyciągamy z szafy trupy komunistów, a wspierając Ukraińców zapominamy nagle o UPA. Podlizujemy się Ameryce nie pamiętając jak potraktowali nas alianci podczas II wojny światowej. Mój przewodnik był w szoku, że do USA konieczne są wizy - a niemal wszyscy nasi sąsiedzi: Litwini, Czesi czy Słowacy wiz nie potrzebują. Polska potrzebuje Ameryki, ale po co Ameryce Polska? Nie mają żadnego interesu w utrzymywaniu sojuszu z nami. Jesteśmy jak małe pieski, które rzucają się szczekając na trzy razy większych od siebie - mając pod nosem wielkie imperium nie udajemy nawet, że chcemy utrzymywać przynajmniej poprawne stosunki, robiąc laskę Amerykanom, od których nie dostajemy nic w zamian. Nie wiem, czy nie wynika to nie tyle z nienawiści, co z polskiej megalomanii - z tymi "gorszymi" Rosjanami nie chcemy mieć nic do czynienia, są barbarzyńscy i zacofani, a tymczasem Ameryka takie imperium, oświecone i nowoczesne, wow.

Być w Moskwie i nie zobaczyć Placu Czerwonego to jak nie zobaczyć wieży Eiffla w Paryżu, albo Big Bena w Londynie. Jednak najciekawsze miejsca w każdym mieście to nie te, w których pełno japońskich turystów robiących sobie selfie (wiedzieliście, że są takie specjalnie "kije", do których przyczepia się aparat, żeby zrobić sobie samojebkę? Ja dowiedziałam się właśnie pod mauzoleum Lenina!). Odwiedziłam więc luksusowe centrum handlowe, do którego drzwi otwierał portier, gdzie swoje stoiska i sklepy miały marki, o których do tej pory tylko słyszałam: Chanel, Louis Vuitton, Cartier czy Gucci oraz industrialną przestrzeń byłej fabryki, którą zaadaptowali młodzi twórcy tworząc tam kawiarnie i butiki. Byłam w luksusowej restauracji, do której normalnie nigdy bym nie poszła (zwyczajnie nie byłoby mnie stać), ale dostałam zaproszenie na pierwsze urodziny pewnej azerbejdżańskiej dziewczynki (długa historia) oraz w hipsterskim pubie, gdzie herbatę podawali w metalowym kubku sprzed kilku dekad. Ze skrajności w skrajność -  z jednej strony luksusowe butiki, z drugiej menele śpiący na ulicach, papierosy kosztujące około pięciu złotych i prawie żadnych palaczy (może dlatego, że na paczkach znajdują się zdjęcia zniszczonych dymem tytoniowym płuc palacza...), Andriej i szaszłyki albo Artur i piękne tancerki w wytwornej restauracji. Kiedy zaczęłam już powoli mówić odrobinę po rosyjsku pan sprawdzający bilety przed odlotem oddał mi paszport ze słowami: proszę bardzo! Po dwóch tygodniach "egzotyki", już na przejściu granicznym w Polsce głupieję. Mam przed sobą dwa okienka: jedno jest przeznaczone tylko dla mieszkańców Unii Europejskiej i stoją przed nim tylko dwie osoby, które po chwili odchodzą do drugiego, pod którym ustawiła się już niezła kolejka. Przyzwyczajona do rosyjskiego porządku chcę jak wszyscy stanąć w długiej kolejce, kiedy celniczka patrząc na mnie woła: -Proszę, z daleka widzę, że ma pani polski paszport w rękach, z polskimi można! Może w Rosji również z daleka widzieli moją polskość, skoro czasem zupełnie bez powodu pytali mnie skąd jestem?

Lenin jako atrakcja
turystyczna.
Moskwa, końcowy cel mojej wyprawy. Próbuję skupić się na rozmowie, ale po niemal dwóch tygodniach spędzonych na szalonym rajdzie po Rosji jestem wykończona. Powoli rozpływam się w dźwiękach śpiewnej rosyjskiej mowy i piwie za 30 zł. Odpływam w świat, w którym przy jednym stole może siedzieć Rosjanin, Ukrainiec i Polka rozmawiając na temat polityki bez wzajemnych pretensji i uprzedzeń. W świat, w którym w jednym domu w pokojowej koegzystencji mieszkają chrześcijanie i muzułmanie, w którym w kawiarni można spotkać popa, którego obsługuje Turecki kelner, a na ulicy nikogo nie dziwi widok jarmułki na głowie. W świat, w którym mnóstwo jest restauracji serwujących mięso inne niż wieprzowina ze względu na wyznawców islamu, którzy nie próbują za wszelką cenę wprowadzić swojego prawa, tylko respektują i szanują państwo, w którym mieszkają. Utopia? Owszem, nie jest idealnie, sprawdzają twój bagaż nie tylko na lotniskach, ale i na dworach kolejowych, a nawet przy wejściu do metra, bo być może jesteś groźnym terrorystą. Ale nawet w idealnie strzeżonej przez zastępy policjantów Norwegii zdarzył się szaleniec, któremu bez problemu udało się zabić kilkadziesiąt osób. Z każdej szafy wypada trup Lenina, a sierp i młot królują nawet na uniformach stewardess rosyjskich linii lotniczych. Chcą być nowoczesnymi europejczykami tkwiąc jednocześnie obiema nogami w przeszłości. Zastanawia mnie tylko na ile dawne ideały są wciąż realnie obecne w ich życiu, a na ile to tylko relikt przeszłości, który jest, bo jest? "Russian pigs" - mówi z pogardą Viktoria, dumna z tego, że jej miasto jest tak bardzo europejskie. Jednocześnie przekonuje mnie, że Rosja potrzebuje Putina. "Potrzebujemy kogoś takiego jak kiedyś cara. Rosja to ogromne państwo, gdyby nie on wszystko by się rozpadło". W sumie ma rację. Z drugiej strony Rosjanie są wciąż tradycjonalistami, kultura patriarchatu kogoś takiego potrzebuje - silnego, prawdziwego mężczyzny. Wyobraźmy sobie na przykład Bronisława Komorowskiego jako prezydenta Rosji...

Uwielbiam Rosję. Jestem zafascynowana ludźmi, kulturą. Co nie oznacza, że jestem całkowicie zaślepiona, że nie pamiętam o historii. Owszem, pamiętam, ale żyję teraźniejszością, która jest zupełnie inna od wizji, którą wmawiają nam media. Kłamstw, które nam serwują nie powstydziłaby się nawet rosyjska propaganda. Byłam, zobaczyłam, wyciągnęłam wnioski. To smutne, że umiejętność samodzielnego myślenia zastąpiliśmy codzienną porcją nic nie znaczących i kłamliwych wiadomości. Rosja jest trudnym sąsiadem i nie raz boleśnie mogliśmy się o tym przekonać. Ale tym bardziej, skoro jesteśmy tak blisko powinniśmy utrzymywać przynajmniej poprawne stosunki.


Piatigorsk























Obamie wstęp wzbroniony.




Soczi






 
 





Polska Moda :)








Sky Bridge


Krasnaja Polana














Moskwa








Patriarsze Prudy















































Спасибо большое!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby skomentować wybierz opcję Nazwa/Adres URL wpisując swoją nazwę i/lub adres strony, albo pozostaw komentarz Anonimowy. Dziękuję!